Moje wielkie tureckie wesele!
NIEDZIELA, 3 maja 2015
No i nadszedł wreszcie czas na
relację z tego, co najważniejsze. Tureckie wesele. Do tej pory wspominam ten
dzień z uśmiechem na twarzy. Działy się różne (dziwne dla mnie) rzeczy, ale
wszystko przyjmowałam jako turecki standard. Na początek kwestia kontrowersyjna
wśród obcokrajowców przebywających w Turcji - całowanie rąk...

Rano wstałam jak gdyby nigdy nic.
Nie za bardzo przeżywałam samo wesele, bo przecież to pierwsze już miałam za sobą.
Wzięłam prysznic, zjadłam śniadanie, znowu pogadaliśmy z teściową, bo reszta
rodziny załatwiała jakieś tam sprawy.
Po śniadaniu wpadł kuzyn, który
miał nas zawieźć do centrum – mnie do fryzjera, a U., żeby udekorować samochód.
Nie spieszyło nam się jednak, bo w salonie miałam być na 13.00. Bałam się
trochę tego właśnie. Przecież nie wysłowię się po turecku w sprawie mojej
fryzury i makijażu i co to będzie. U. powiedział, że ciocia Z. pojedzie ze mną
i mi pomoże. Ale co ona pomoże, jeśli z nią też nie pogadam? Na telefonie
miałam zdjęcie fryzury, którą mniej więcej chciałam mieć na głowie, a co do
makijażu, to od razu poinformowałam U., że ma powiedzieć w salonie, że ma być
delikatny, a nie jakbym wyszła spod szpachli i pędzla ekipy remontowej.
O 12.30 wyjechaliśmy z domu. Ja,
U., brat U. i kuzyn. Podjechaliśmy pod dom cioci Z. i jakież było moje
zdziwienie, kiedy okazało się, że jej córka też się z nami wybiera! Na mój
europejski rozum sześć dorosłych osób w jednym aucie, to trochę za dużo i w
zasadzie nie wyobrażałam sobie, jak się zmieścimy, ale widocznie tureckie
standardy są diametralnie inne, bo córeczka wylądowała u mamusi na kolanach, a
fakt, że głową prawie przebiła dach samochodu, naprawdę nie miał znaczenia.
Podróż (choć krótka) była koszmarna!
Akurat tego dnia mnóstwo par postanowiło się pobrać, a klub sportowy walczył o
mistrzostwo. Na ulicach pełno ludzi i samochodów. Wszyscy ubrani w klubowe
barwy. Malatyę ogarnęła footballowa furia. Jazda między łażącymi wszędzie
kibicami mogłaby być porównana do słonia przemieszczającego się wśród mrówek.
Tragedia.
Mój małżonek wszedł z nami do salonu,
udzielił wszelkich niezbędnych informacji na temat moich preferencji w sprawie
wyglądu. Fryzjerka i kosmetyczka (2 w 1) zrozumiała, o co chodzi i przystąpiła
do działania. Panowie wyszli, a ja, nieświadoma tego, co za chwilę się ze mną
stanie, z ciocią Z. i jej córką zostałam na miejscu.
Po dwóch godzinach cała akcja się
zakończyła. Fryzura była ok, makijaż też. Wiedziałam jednak, co robię, kiedy
mówiłam, że chcę „lekki makijaż”. W Turcji to sformułowanie nabiera zupełnie
innego znaczenia. Makijaż był dość mocny, ale nie do przesady, także wszystko
wyszło tak, jak miało być. Jeśli kogoś to interesuje, to zapłaciliśmy za
wszystko 200TL. Nie wydaje mi się, że to bardzo dużo. Przypominam sobie, że
któraś z dziewczyn mówiła kiedyś, że jej znajoma wydała 900TL na pakiet fryzura
+ makijaż. Ja niestety zmuszona byłam oddać się w ręce specjalistów, a więc i
poświęcić 200TL, bo sama bym się raczej nie przygotowała. Mam dwie lewe ręce do
takich rzeczy.
Co ciekawie, piętnastoletnia
kuzynka U., która pojechała z nami do salonu, siedziała naburmuszona przez cały
czas. Nikt nie wiedział, o co jej chodzi. Na pomysł wpadła fryzjerka. Powód był
prosty jak budowa cepa. Dziewczyna też chciała mieć zrobiony makijaż. Fryzura
nie wchodziła w grę, bo chodzi w turbanie, ale makijaż owszem. Mama nie bardzo
chciała się zgodzić, ale zakończyło się na wytuszowaniu rzęs i maźnięciu ust
czerwonym błyszczykiem. Zapłaciły za to 60TL!!! Byłam w szoku. Naprawdę. To
akurat mogłam jej zrobić moimi domowymi kosmetykami za free.

W bloku na naszym piętrze było
wielkie zbiegowisko. Zdziwiłam się, bo to nie byli nasi goście. Teściowa też
stała na klatce. Okazało się, że w naszym bloku, na tym samym piętrze jest
również drugie wesele, ale stanęło ono pod znakiem zapytania, bo Panna Młoda...
utknęła w windzie i nie może się wydostać. Nie obeszło mnie to za bardzo, bo
mogła pomyśleć i zejść jedno piętro po schodach, ale wiadomo, suknia, obcasy –
jak tu iść...
Mieszkanie było pełne ludzi.
Oczywiście wszyscy pili herbatę, a ja się denerwowałam, że nie zdążę założyć
sukni. W Polsce zachowałam wszelkie zasady. Suknia założona pół godziny przed
wyjściem, żeby się ułożyła odpowiednio. W Turcji – na ostatnią chwilę. Na
szczęście znowu z pomocą przyszła mi ciocia Z., z którą dało się porozumieć nawet
na migi i wiedziała, gdzie mocniej ścisnąć, kiedy jej pokazywałam. Nieoceniona
kobieta.
Kolejnym etapem przedweselnego
rozgardiaszu była sesja selfie. Jak w każdej przyzwoitej tureckiej rodzinie,
nie obyło się bez iPhone’ów i zdjęć „z ręki”. Kuzynostwo U. przechodziło samych
siebie i pstrykali zdjęcia wszystkim. Grupowe, w parach, etc. Zauważyłam tę
tendencję wśród Turków. Fotografować wszystkich i wszędzie, bez wyjątku. W
szpitalu przy oddawaniu krwi, porodzie, czy umieraniu... niestety... Dla mnie
wciąż jest to dość chora moda i nie wyobrażam sobie robienia takich rzeczy. W
sumie zastanawiam się, na ilu facebookowych profilach są nasze zdjęcia.
Nadszedł czas na profesjonalne „zdjęcia
koncepcyjne”. W zasadzie może oba człony powinnam wziąć w cudzysłów.
Pojechaliśmy na sesję do jednego z najstarszych salonów fotograficznych w
Malatyi. Robił nam zdjęcia facet bardzo śmieszny aczkolwiek czasami irytujący.
Zapytałam w końcu, czy poza tymi z londyńskiej budki telefonicznej, z tandetną
parasolką i sztucznymi kwiatkami, nie będziemy mieli zdjęć „na poważnie”. On mi
na to: „Chciałbym, żebyście za 10 lat, kiedy będziecie oglądali te zdjęcia,
znowu się śmiali.” O tak! Śmiać się będę na pewno… i moje dzieci też… i wnuki
również. A jak je kiedyś znajdzie jakiś archeolog… to też będzie się śmiał.
Prosto z salonu, jakimiś dziwnymi
przejściami, trafiliśmy do sali weselnej. Dostaliśmy miejsce w małym pokoiku,
do którego przyniesiono nam jedzenie, picie i kazano czekać na „wielkie wejście”.
Czekaliśmy ponad godzinę zanim zeszli się wszyscy goście, zasiedli do stołów i
zjedli. Nauczona poprzednim dniem żona dziadka, wkroczyła do tego pokoiku i
przypięła mi do sukienki mikroskopijne oko proroka. Tak na wypadek nazaru.
W końcu nadszedł długo oczekiwany
dla wszystkich moment. Kiedy wchodziliśmy na salę, wszyscy wstali i zaczęli bić
brawo. Zajęliśmy miejsce na środku parkietu i zaczęliśmy nasz pierwszy (drugi)
taniec. Nie wiem, co to była za piosenka, ale łezka mi się w oku zakręciła. W
ciągu trzech minut było wszystko, co można sobie wymyślić – muzyka na żywo, confetti,
śnieg z piany, strzelające z krawędzi podestu zimne ognie, dym, światła i tłum
dzieciaków z aparatami, telefonami i tabletami. Ale co tam. Dla mnie byłam ja i
on, a reszta to tylko dodatki, które przyjęłam, bo szanuję ich kulturę, tak jak
mój mąż szanuje moją.
Kolejne tańce przyciągnęły
większość tłumu (około 400 osób). Tańczyli panowie i panie i dzieci i JA. Ja,
która nie znam tych tradycyjnych podrygiwań, ale każdy orze jak może, to ja
też. Było trochę śmiechu, ale wszyscy raczej patrzyli na mnie ze zrozumieniem.
Po kilku pierwszych już wiedziałam, jak przebierać nóżkami do halay, çifte telli, ankara
havası itp. Trochę to trwało. Następnie wjechał wielki tort.
Przekroiliśmy każde pięterko, a resztą zajęli się kelnerzy.

Mimo że wesele trwało krócej niż
w Polsce, to byłam nie mniej zmęczona. W domu zmyłam makijaż, wyjęłam chyba
tysiąc wsuwek z włosów, wzięłam prysznic i wspólnie z teściami, na koniec tego
ważnego dnia, napiliśmy się herbaty i podliczyliśmy nasze skarby. Wszystko
odbyło się tak, jak to turecki zwyczaj nakazuje.
Co było potem, w kolejnej –
ostatniej – części.
Komentarze
Prześlij komentarz