Moje wielkie tureckie wesele!

NIEDZIELA, 3 maja 2015

No i nadszedł wreszcie czas na relację z tego, co najważniejsze. Tureckie wesele. Do tej pory wspominam ten dzień z uśmiechem na twarzy. Działy się różne (dziwne dla mnie) rzeczy, ale wszystko przyjmowałam jako turecki standard. Na początek kwestia kontrowersyjna wśród obcokrajowców przebywających w Turcji - całowanie rąk...

Rodzina U. to zbiór różnych osób mających różne poglądy. Nie ma radykałów, ale są ludzie bardziej i mniej wierzący, zwolennicy i przeciwnicy Erdogana i jego polityki, kontynuatorzy tradycji i ludzie nowocześni. Każda z tych grup inaczej podchodzi do kwestii całowania rąk. Z doświadczenia wiedziałam, że moi teściowie bardzo sobie cenią fakt, że znam ten zwyczaj, więc starałam się już w sobotę całować po rękach tych, których całował mój mąż. Była to dość dobra strategia, o ile był w pobliżu, bo jak go nie było, to całowałam jak leciało. Nie wiedziałam, kto jest z rodziny, a kto nie, więc na pewno mieli ubaw. W każdym razie – rodziców U. całuję zawsze na powitanie. Na pożegnanie już nie pozwalają, powstrzymują mnie. Jeśli chodzi o resztę familii, to zacznijmy od dziadka – najstarszego przedstawiciela rodu. Jest to człowiek dystyngowany, spokojny, zachowawczy jeśli chodzi o okazywanie uczuć, ale widać, że ciepły i przemiły. Próbował porozmawiać ze mną po angielsku nawet. W rękę go nie pocałowałam, bo nie pozwolił. Skutecznie mnie przytrzymał tak, żebym się nie fatygowała. W przypadku U. sytuacja wyglądała podobnie. „Babcia” (żona dziadka) jak najbardziej była chętna, żebym złożyła na jej dłoni znak szacunku, ale co tam, korona mi z głowy nie spadła. Wujek (nauczyciel) i ciocia (nauczycielka) nie pozwolili się pocałować. Ciocia Z. nie miała nic przeciwko, ale to dlatego, że dopiero pierwszy raz się widziałyśmy i był to raczej gest zapoznania i wybadania gelin niż powitanie. Jej mąż nie podaje ręki kobietom. Jest w jakimś zrzeszeniu religijnym i takie ma zasady. Na początku zdziwiłam się, o co chodzi. Niby się przywitał, ale jakoś tak chłodno. Dopiero później U. powiedział mi, że on żadnej kobiecie nie podaje ręki. I tak w kółko – tych całować, tych nie, tych całować, tych nie, etc. ... W niedzielę na szczęście już tego problemu nie było. Przynajmniej na początku dnia.

Rano wstałam jak gdyby nigdy nic. Nie za bardzo przeżywałam samo wesele, bo przecież to pierwsze już miałam za sobą. Wzięłam prysznic, zjadłam śniadanie, znowu pogadaliśmy z teściową, bo reszta rodziny załatwiała jakieś tam sprawy.

Po śniadaniu wpadł kuzyn, który miał nas zawieźć do centrum – mnie do fryzjera, a U., żeby udekorować samochód. Nie spieszyło nam się jednak, bo w salonie miałam być na 13.00. Bałam się trochę tego właśnie. Przecież nie wysłowię się po turecku w sprawie mojej fryzury i makijażu i co to będzie. U. powiedział, że ciocia Z. pojedzie ze mną i mi pomoże. Ale co ona pomoże, jeśli z nią też nie pogadam? Na telefonie miałam zdjęcie fryzury, którą mniej więcej chciałam mieć na głowie, a co do makijażu, to od razu poinformowałam U., że ma powiedzieć w salonie, że ma być delikatny, a nie jakbym wyszła spod szpachli i pędzla ekipy remontowej.

O 12.30 wyjechaliśmy z domu. Ja, U., brat U. i kuzyn. Podjechaliśmy pod dom cioci Z. i jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że jej córka też się z nami wybiera! Na mój europejski rozum sześć dorosłych osób w jednym aucie, to trochę za dużo i w zasadzie nie wyobrażałam sobie, jak się zmieścimy, ale widocznie tureckie standardy są diametralnie inne, bo córeczka wylądowała u mamusi na kolanach, a fakt, że głową prawie przebiła dach samochodu, naprawdę nie miał znaczenia.

Podróż (choć krótka) była koszmarna! Akurat tego dnia mnóstwo par postanowiło się pobrać, a klub sportowy walczył o mistrzostwo. Na ulicach pełno ludzi i samochodów. Wszyscy ubrani w klubowe barwy. Malatyę ogarnęła footballowa furia. Jazda między łażącymi wszędzie kibicami mogłaby być porównana do słonia przemieszczającego się wśród mrówek. Tragedia.

Mój małżonek wszedł z nami do salonu, udzielił wszelkich niezbędnych informacji na temat moich preferencji w sprawie wyglądu. Fryzjerka i kosmetyczka (2 w 1) zrozumiała, o co chodzi i przystąpiła do działania. Panowie wyszli, a ja, nieświadoma tego, co za chwilę się ze mną stanie, z ciocią Z. i jej córką zostałam na miejscu.

Po dwóch godzinach cała akcja się zakończyła. Fryzura była ok, makijaż też. Wiedziałam jednak, co robię, kiedy mówiłam, że chcę „lekki makijaż”. W Turcji to sformułowanie nabiera zupełnie innego znaczenia. Makijaż był dość mocny, ale nie do przesady, także wszystko wyszło tak, jak miało być. Jeśli kogoś to interesuje, to zapłaciliśmy za wszystko 200TL. Nie wydaje mi się, że to bardzo dużo. Przypominam sobie, że któraś z dziewczyn mówiła kiedyś, że jej znajoma wydała 900TL na pakiet fryzura + makijaż. Ja niestety zmuszona byłam oddać się w ręce specjalistów, a więc i poświęcić 200TL, bo sama bym się raczej nie przygotowała. Mam dwie lewe ręce do takich rzeczy.

Co ciekawie, piętnastoletnia kuzynka U., która pojechała z nami do salonu, siedziała naburmuszona przez cały czas. Nikt nie wiedział, o co jej chodzi. Na pomysł wpadła fryzjerka. Powód był prosty jak budowa cepa. Dziewczyna też chciała mieć zrobiony makijaż. Fryzura nie wchodziła w grę, bo chodzi w turbanie, ale makijaż owszem. Mama nie bardzo chciała się zgodzić, ale zakończyło się na wytuszowaniu rzęs i maźnięciu ust czerwonym błyszczykiem. Zapłaciły za to 60TL!!! Byłam w szoku. Naprawdę. To akurat mogłam jej zrobić moimi domowymi kosmetykami za free.

Na ulicy stał już udekorowany samochód. Bałam się tureckiej kreatywności w tej kwestii, ale muszę przyznać że prezentował się bardzo ładnie. Najbardziej podobało mi się to, że był przystrojony żywymi kwiatami, czyli zostało zachowane to, na czym nawet w Polsce mi tak bardzo zależało. Jednak okazało się, że strojenie samochodu w Turcji to zły pomysł. W Polsce, przynajmniej u mnie na wsi, jest zwyczaj robienia „bramy”. Dzieci lub dorośli zagradzają drogę nowożeńcom, kiedy ci jadą z domu do kościoła/urzędu samochodem. Samochód się zatrzymuje i Państwo Młodzi dają dzieciom cukierki, a dorosłym butelkę wódki. Podobno im więcej takich „bram”, tym więcej szczęścia w małżeństwie. W tureckiej rzeczywistości wyglądało to zgoła inaczej. Na każdych światłach podbiegały do samochodu bachory (wiem, że to brzydkie określenie, ale nie potrafię w tym miejscu napisać „dzieci”) i waliły pięściami w samochód, bo chciały kasę. Nie mieliśmy przy sobie gotówki, ale takie tłumaczenia na nic się zdały. Nie pomogło również „gelin yok”. Jeden z gówniarzy w momencie, kiedy nie dostał pieniędzy, zaczął nam wyrywać kwiaty z dekoracji. U. się wkurzył i chciał do nich wyjść, ale udało mi się go powstrzymać. Później sytuacja miała okazję parę razy się powtórzyć, ale nasz kierowca jechał tak, że żaden dzieciak nie mógł nas dogonić. Bałam się tylko, że któryś z nich straci życie, bo nie patrzyły gdzie włażą i szły „na czołówkę” z samochodem. Odskakiwały w ostatniej chwili. To mi trochę podniosło ciśnienie. Na szczęście do domu nie było daleko.

W bloku na naszym piętrze było wielkie zbiegowisko. Zdziwiłam się, bo to nie byli nasi goście. Teściowa też stała na klatce. Okazało się, że w naszym bloku, na tym samym piętrze jest również drugie wesele, ale stanęło ono pod znakiem zapytania, bo Panna Młoda... utknęła w windzie i nie może się wydostać. Nie obeszło mnie to za bardzo, bo mogła pomyśleć i zejść jedno piętro po schodach, ale wiadomo, suknia, obcasy – jak tu iść...

Mieszkanie było pełne ludzi. Oczywiście wszyscy pili herbatę, a ja się denerwowałam, że nie zdążę założyć sukni. W Polsce zachowałam wszelkie zasady. Suknia założona pół godziny przed wyjściem, żeby się ułożyła odpowiednio. W Turcji – na ostatnią chwilę. Na szczęście znowu z pomocą przyszła mi ciocia Z., z którą dało się porozumieć nawet na migi i wiedziała, gdzie mocniej ścisnąć, kiedy jej pokazywałam. Nieoceniona kobieta.

Kolejnym etapem przedweselnego rozgardiaszu była sesja selfie. Jak w każdej przyzwoitej tureckiej rodzinie, nie obyło się bez iPhone’ów i zdjęć „z ręki”. Kuzynostwo U. przechodziło samych siebie i pstrykali zdjęcia wszystkim. Grupowe, w parach, etc. Zauważyłam tę tendencję wśród Turków. Fotografować wszystkich i wszędzie, bez wyjątku. W szpitalu przy oddawaniu krwi, porodzie, czy umieraniu... niestety... Dla mnie wciąż jest to dość chora moda i nie wyobrażam sobie robienia takich rzeczy. W sumie zastanawiam się, na ilu facebookowych profilach są nasze zdjęcia.

Nadszedł czas na profesjonalne „zdjęcia koncepcyjne”. W zasadzie może oba człony powinnam wziąć w cudzysłów. Pojechaliśmy na sesję do jednego z najstarszych salonów fotograficznych w Malatyi. Robił nam zdjęcia facet bardzo śmieszny aczkolwiek czasami irytujący. Zapytałam w końcu, czy poza tymi z londyńskiej budki telefonicznej, z tandetną parasolką i sztucznymi kwiatkami, nie będziemy mieli zdjęć „na poważnie”. On mi na to: „Chciałbym, żebyście za 10 lat, kiedy będziecie oglądali te zdjęcia, znowu się śmiali.” O tak! Śmiać się będę na pewno… i moje dzieci też… i wnuki również. A jak je kiedyś znajdzie jakiś archeolog… to też będzie się śmiał.

Prosto z salonu, jakimiś dziwnymi przejściami, trafiliśmy do sali weselnej. Dostaliśmy miejsce w małym pokoiku, do którego przyniesiono nam jedzenie, picie i kazano czekać na „wielkie wejście”. Czekaliśmy ponad godzinę zanim zeszli się wszyscy goście, zasiedli do stołów i zjedli. Nauczona poprzednim dniem żona dziadka, wkroczyła do tego pokoiku i przypięła mi do sukienki mikroskopijne oko proroka. Tak na wypadek nazaru.

W końcu nadszedł długo oczekiwany dla wszystkich moment. Kiedy wchodziliśmy na salę, wszyscy wstali i zaczęli bić brawo. Zajęliśmy miejsce na środku parkietu i zaczęliśmy nasz pierwszy (drugi) taniec. Nie wiem, co to była za piosenka, ale łezka mi się w oku zakręciła. W ciągu trzech minut było wszystko, co można sobie wymyślić – muzyka na żywo, confetti, śnieg z piany, strzelające z krawędzi podestu zimne ognie, dym, światła i tłum dzieciaków z aparatami, telefonami i tabletami. Ale co tam. Dla mnie byłam ja i on, a reszta to tylko dodatki, które przyjęłam, bo szanuję ich kulturę, tak jak mój mąż szanuje moją.

Kolejne tańce przyciągnęły większość tłumu (około 400 osób). Tańczyli panowie i panie i dzieci i JA. Ja, która nie znam tych tradycyjnych podrygiwań, ale każdy orze jak może, to ja też. Było trochę śmiechu, ale wszyscy raczej patrzyli na mnie ze zrozumieniem. Po kilku pierwszych już wiedziałam, jak przebierać nóżkami do halay, çifte telli, ankara havası itp. Trochę to trwało. Następnie wjechał wielki tort. Przekroiliśmy każde pięterko, a resztą zajęli się kelnerzy.

Kiedy wszyscy się najedli i napili, zaczęło się rozdawanie prezentów – złota i pieniędzy. Przypinano nam to wszystko na dwie szarfy – mi na czerwoną, a U. na białą. Nieskromnie powiem, że zebrałam więcej. Zdziwiła mnie jedna rzecz. Za każdym razem, kiedy ktoś podchodził wręczyć nam „coś”, jedna z osób wyczytywała kto, co dał, a kuzyn U. zapisywał w notesie wszystkie dane. Zapytałam o to oczywiście i usłyszałam odpowiedź, że to normalne, bo przecież trzeba wiedzieć, jak się kiedyś odwdzięczyć. Później znowu były tańce i po kilku godzinach goście zaczęli się rozchodzić.

Mimo że wesele trwało krócej niż w Polsce, to byłam nie mniej zmęczona. W domu zmyłam makijaż, wyjęłam chyba tysiąc wsuwek z włosów, wzięłam prysznic i wspólnie z teściami, na koniec tego ważnego dnia, napiliśmy się herbaty i podliczyliśmy nasze skarby. Wszystko odbyło się tak, jak to turecki zwyczaj nakazuje.


Co było potem, w kolejnej – ostatniej – części. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Tureckie marki odzieżowe

Nasze przygody z cig kofte (bez mięsa) :)

Ramazan geldi!